czwartek, 25 lutego 2010

Debata o OFE

Ostatnio POLITYKA, tygodnik skądinąd bliski memu sercu, publikuje „głosy” w tzw. „debacie o OFE”. Ponieważ jest to temat bez mała fascynujący i pogmatwany niczym węzeł gordyjski, czuję się w obowiązku przyjrzeć mu się, wraz z autorami, trochę bliżej, dorzucając swoje dwa, czasem trzy, grosze. Cóż to zatem za rewolucyjne tezy mają do przekazania nasi drodzy dyskutanci? Oto one!

Pierwsza wypowiedziała się pani Leokadia Oręziak, profesor zwyczajny w nobliwej i niezwykle prestiżowej Szkole Głównej Handlowej oraz Wyższej Szkole Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego, o której nigdy wcześniej nie słyszałem.

Tekst pod tytułem „Zlikwidować OFE!” nie pozostawia wiele miejsca dla wyobraźni w kwestii poglądów pani profesor. Tym lepiej! Nie ma to jak niepopularne, kontrowersyjne hasło by przykuć uwagę czytelnika. Wgryźmy się zatem od razu w materię.

Pani Leokadia zaczyna od pochwały ostatnich propozycji rządu (m. in. zmniejszenie składki na OFE), stwierdzając jednak, iż wciąż nie są on wystarczająco daleko idące. Fakt przekazywania części składki emerytalnej do OFE (dokładnie 1/3) oznacza, iż budżet musi pokryć różnicę. Robi to poprzez zadłużanie się, a to prowadzi do wielu nieprzyjemnych sytuacji, np. zbliżania się do progów ostrożnościowych zapisanych w konstytucji, wzrostu kosztu długu dla Państwa, wymuszanie cięć budżetowych w innych sferach działalności Państwa. Nuda. Aż w końcu trafiamy na paragraf, który bez owijania w bawełnę stwierdza wprost:

Ponad dwie trzecie środków będących w OFE było dotychczas lokowanych w polskie obligacje skarbowe, zaś około 30 proc. w akcje (bezpośrednio lub pośrednio). Przy utrzymaniu obecnej struktury lokat, wypłata przyszłej emerytury zależy więc głównie od tego, czy w budżecie państwa będą pieniądze. Jeśli nie, to nie tylko nie będzie ono płacić emerytur z ZUS, ale nie wykupi tych obligacji. Pokazuje to bezsens obecnego rozwiązania. OFE ustanowione zostały przecież po to, by uniezależnić emerytury od sytuacji demograficznej i stanu budżetu, a w efekcie od decyzji politycznych. Tymczasem dalej za emeryturę odpowiada Skarb Państwa, nie tylko z tytułu obligacji, ale całego minimalnego świadczenia emerytalnego. Emerytura z OFE zależy zatem ostatecznie od podatków i składek emerytalnych, które w przyszłości wpłaci do budżetu pracujące pokolenie (niestety, znacznie mniej liczne niż obecne). Po drodze, przez kilkadziesiąt lat, prywatne instytucje finansowe mają natomiast stałe źródło dochodu z pieniędzy publicznych, pobierając wysokie opłaty za zarządzanie składkami.

Oklaski na stojąco, łzy wzruszenia w oczach, Mazurek Dąbrowskiego w tle. Fakt, iż głównym beneficjentem systemu emerytalnego opartego na OFE - są OFE, jest oczywisty, ale rzadko kiedy ktoś o tym wspomina.

Dalej Pani Profesor zyskuje kolejne punkty:

W świecie obecny kryzys finansowy zredukował o 40–50 proc. wartość akcji znajdujących się w portfelach funduszy emerytalnych. Część tych strat udało się odrobić. Kto jednak zagwarantuje, że za jakiś czas nie przyjdzie kolejny kryzys i znowu nie zredukuje istotnie wartości akcji?

Pomijając nietypową składnię zdania pierwszego - pełna zgoda, takiej gwarancji nie daje absolutnie nikt. Nie byłoby problemu, gdyby były to jedynie paranoidalne wynurzenia osoby cierpiącej na ciężką depresję, ale jest sporo przesłanek świadczących o tym, iż czego jak czego, ale kryzysów finansowych możemy się w przyszłości spodziewać. I pół biedy, jeżeli będą one redukować wartości papierów wartościowych jedynie o 40%, bo:

Doświadczenia inflacji i hiperinflacji oraz kryzysów finansowych pokazują, że aktywa finansowe rujnowane są w pierwszej kolejności i są mało użyteczne do oszczędzania obliczonego na całe dziesięciolecia.

Dokładnie Leokadio, ale dodajmy tu, że w drugiej kolejności rujnowane są same pieniądze, w których wyżej wymienione aktywa są denominowane. A OFE biorą od nas złotówki dzisiaj i oddają złotówki za 50 lat, nie gwarantując, że cokolwiek za te złotówki będziemy mogli nabyć. Czy wyolbrzymiam? Być może, ale nie było w historii Polski takiej waluty papierowej, która utrzymałaby swą wartość, lub przynajmniej jakąś rozsądną część swej wartości, przez okres życia jednego pokolenia (nie wymagam wiele – jednego). Fakt, ostatnie 20 lat konserwatyzmu fiskalnego polskich rządów oraz równie konserwatywnej polityki monetarnej (przy czym ‘konserwatyzm’ to naprawdę dużo powiedziane - to że nie jest tragicznie, nie znaczy, że jest dobrze – ale przynajmniej nie mamy hiperinflacji jak Zimbabwe), braku wojen, przewrotów itp. - napawa optymizmem. Ale ten optymizm to nie pewność. Ba! Nawet nie jest blisko. A ja wolałbym być pewny, że na starość nie zostanę z niczym więcej prócz ładnych, kolorowych banknotów z podobiznami królów i zmyślnymi znaczkami wodnymi.

Pani Leokadia wykazuje się też niezwykłą, jak na osobę związaną z SGH, przenikliwością i zdrowym rozsądkiem (lub prawdomównością – nigdy nie wiadomo czy są tępi, czy tylko udają), stwierdzając:

Ogrom zadłużenia publicznego krajów wysoko rozwiniętych nakazuje ostrożność w inwestowaniu także w ich papiery dłużne. Jeśli zadłużenie to w przyszłości stanie się absurdalnie wysokie, to czy kraje te unikną pokusy, aby za pomocą inflacji zmniejszyć drastycznie jego realną wartość? Ponadto niektóre kraje mogą stać się niewypłacalne, a ich obligacje staną się bezwartościowe.

Niesamowite, że ktoś z tak any-establishmentowymi poglądami ma profesurę na SGH. Apropo establishmentu - na koniec jeszcze mamy mały prztyczek w nos dla prof. Marka Góry, kolegi po fachu, również z SGH, architekta obecnej reformy, wspierającego wiedzą fachową Radę Nadzorczą ING PTE:

Dobrze byłoby, gdyby w mediach na temat OFE wypowiadali się nie tylko ich twórcy oraz eksperci zasiadający w radach nadzorczych PTE (lub pobierający od nich wynagrodzenia w inny sposób).

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie konkluzja całego artykułu. Pani profesor nigdzie nie wspomina o sednie całego problemu, a zaproponowane pod koniec tekstu rozwiązanie - Wszystkie środki już znajdujące się w OFE powinny zostać ustawowo niezwłocznie przeniesione do ZUS – wprawdzie kończy bandycki proceder ograbiania nas przez OFE, ale nic poza tym. Szkoda...


* * *

Niemniej jednak jest to zachęcający początek. Zresztą ciężko narzekać na to, iż ktoś proponuje tylko jeden mały kroczek na przód, skoro tuż obok jest cała grupa nerwowo wyrywających się do tyłu. A jednym z nich jest Jeremi Mordasiewicz, który prócz bycia właścicielem zabawnego nazwiska jest też członkiem Rady Nadzorczej ZUS, oraz ekspertem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan.

Tytuł jest w podobnej konwencji, a mianowicie „Nie likwidujmy OFE!”. Twórcze. Znowu też zaczynamy od krótkiego przypomnienia kto komu ile i dlaczego. Jest też stwierdzenie faktu, że system repartycyjny jest nie do utrzymania ze względu na postępujące tendencje demograficzne.

Nie możemy obciążyć pokolenia naszych dzieci dwukrotnie wyższą składką, bo byłoby to nieuczciwe.

Oj tam, nieuczciwe, kiedy niby władcy narodu zatrzymali się na chwilę by przemyśleć moralność swych działań? Prawdziwy problem w tym, że:

A nawet gdybyśmy chcieli to zrobić, to zapewne część pracujących odmówiłaby płacenia tak wysokich składek i przeszła do szarej strefy lub wyjechała za granicę.

Ooo właśnie. No dobra, jest źle. To cóż nam czynić?

Dlatego obok repartycyjnej części systemu emerytalnego dobudowaliśmy część kapitałową. 63 proc. płaconej przez nas składki emerytalnej trafia do ZUS i przeznaczane jest natychmiast na wypłatę świadczeń obecnym emerytom, a 37 proc. składki trafia do wybranego przez nas funduszu emerytalnego.

Ok... nie za bardzo rozumiem, w jaki sposób ma to pomóc? Brakuje pieniędzy w ZUS, ergo obniżymy wpłaty do ZUS tak więc pieniędzy... ubędzie. Nie, kompletnie nie ogarniam.

To prawda, że gromadzenie części składek na naszych kontach w funduszach emerytalnych zmniejsza wpływy do ZUS, ale gdybyśmy z tego zrezygnowali, to pokolenie naszych dzieci padłoby przygniecione ciężarem naszych emerytur.

Em... Co?! Przecież brakująca część składek jest pokrywana z budżetu państwa, który domyka się pożyczając pieniądze, które to pieniądze „nasze dzieci” będą musiały oddać albo w formie podatków albo utraty wartości pieniądzy spowodowanej inflacją. Czy przygnieciemy je tak czy inaczej, myślę, wielkiej różnicy im nie robi.

Jeżeli chcemy rzeczywiście powstrzymać narastanie zadłużenia państwa, a nie tylko je ukryć, musimy dalej ograniczać emerytalne przywileje górników, rolników, pracowników służb mundurowych i kobiet, które przechodzą na emeryturę 5 lat wcześniej od mężczyzn, mimo że żyją od nich 5 lat dłużej.

No nareszcie! Jeremi chce mniej obiecywać! To by rzeczywiście pomogło. Tylko... co to wszystko ma wspólnego z OFE? Jak na moje oko, choć zaznaczam, że nie jestem ekspertem, to do likwidacji np. emerytur mundurowych - OFE potrzebne nie są! Ale w wizji pana Mordasiewicza OFE mają swoje miejsce, a konkretnie takie:

Mało kto zdaje sobie sprawę, że dzięki wprowadzeniu kapitałowej części systemu wyższe będą również nasze emerytury z części tzw. zusowskiej (repartycyjnej)!

Oj, coś czuję, że to będzie zabawne. No to dawaj – niby jak, się pytam?

OFE inwestują nasze oszczędności i przyczyniają się tym samym do rozwoju gospodarki i zwiększenia zatrudnienia. Część oszczędności gromadzonych w funduszach emerytalnych lokowana jest w akcje przedsiębiorstw na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Dopływ tego kapitału umożliwia spółkom zwiększenie inwestycji, szybszy rozwój i modernizację, zwiększenie zatrudnienia, wzrost wydajności pracy i wynagrodzeń.

O rany, toś dał czadu. Na pierwszy rzut oka ciężko się z tym nie zgodzić. Oszczędności -> inwestycje -> wzrost! Tak proste, że musi być prawdziwe. Tylko, że nie jest. Po kolei:

A. OFE mogą inwestować jedynie 40% swoich funduszy w akcje. Wprawdzie autor stwierdza, co następuje: Żałuję, że OFE mogą inwestować w akcje tylko 40 proc. naszych oszczędności. W praktyce, musząc liczyć się z wahaniami wartości akcji, mogą w nie inwestować maksymalnie 30–35 proc. Gdybyśmy znieśli to ograniczenie, OFE mogłyby w jeszcze większym stopniu przyczynić się do rozwoju i modernizacji polskiej gospodarki z korzyścią dla emerytów i pracujących. Ale nawet jeżeli popyt na akcje może być większy, to...

B. Nie ma aż tyle dobrych akcji do kupienia. Mamy obecnie na giełdzie 377 spółek. Spółek w całej gospodarce polskiej mamy ok. 4 milionów. Zyski spółek giełdowych za 2009 wyniosły 50 mld zł (i jest to najprawdopodobniej wartość zawyżona1), w porównaniu do 125 mld zł wszystkich firm płacących w Polsce podatki (co jest z kolei wartością zaniżoną2). Nawet nie mogąc powiedzieć nic więcej o wielkości zatrudnienia w tych dwóch grupach, o ich kontrybucji do PKB itd., możemy racjonalnie przypuszczać, że spółki giełdowe stanowią jedynie część (niewielką!) naszej gospodarki. Co więcej, podejrzewam (na podstawie danych z USA, pecking order finansowania, itp. – znalezienie odpowiednich danych jest trudniejsze niż myślałem), że podstawową formą finansowania działalności w Polsce są kredyty bankowe i środki własne. A więc finansowanie poprzez giełdę uzyskuje jedynie drobna część polskiej gospodarki. Ale nawet ta drobna część gospodarki...

C. Nie wykorzystuje wszystkich pieniędzy pozyskanych z giełdy na inwestycje. Na giełdę zazwyczaj wchodzą podmioty o ugruntowanej pozycji i stabilnych zyskach – nie może być inaczej, gdyż to jest podstawą ich wyceny, a wycenianie akcji to podstawowe zadanie giełdy. Wejście na giełdę, owszem, czasem służy finansowaniu nowych projektów. Ale wykorzystywane jest też w celu wychodzenia z inwestycji, podnoszeniu prestiżu itd. Oczywiście, OFE mogłyby wykorzystywać posiadane fundusze na kupowanie ofert spółek, które potrzebują środków na rozwój, ale...

D. Nie robią tego. Czemu? Czytaj dalej. W każdym razie OFE handlują praktycznie wyłącznie akcjami największych spółek z indeksu WIG20, kupowanie w IPO akcji małych, ryzykownych spółek (nawet ze świetnymi pomysłami) praktycznie nie wchodzi w grę. Udział w NewConnect jest nawet wykluczony przez prawo.

Ta rzeka pieniędzy, wypływająca z naszych portfeli, po przejściu przez OFE zamienia się w nikły strumyczek powracający do realnej gospodarki. Reszta zmienia wielokrotnie właścicieli na rynku akcji, wzbogacając jedynie domy maklerskie żyjące z prowizji od obrotu. Faktycznie, nie można powiedzieć, że system nie działa. System jest po prostu skrajnie nieefektywny. Jego cele statutowe to tylko listek figowy, zasłaniający bezwstydny proceder transferowania środków od społeczeństwa do instytucji finansowych.

Trzeba panu Mordasiewiczowi przyznać rację, że [OFE] Mogłyby być szerzej zaangażowane w prywatyzację sektora energetycznego, który bardzo potrzebuje kapitału do sfinansowania inwestycji. Biorąc zaś pod uwagę, że inwestycje w energetyce mają charakter długoterminowy i są bezpieczne, bo zapotrzebowanie na energię będzie rosnąć, idealnie pasują do długoterminowego charakteru inwestowania OFE i byłyby korzystne dla przyszłych emerytów. Nie da się ukryć, inwestycja w monopol jest zawsze dobra, bo monopol jest w stanie narzucić konsumentom wyższe ceny niż miałoby to miejsce na wolnym rynku! Zatem atrakcyjność dla inwestora wynika z nieatrakcyjności dla konsumenta. I szkoda tylko, że w tym przypadku inwestor i konsument to ta sama osoba. Plus minus jesteśmy w tym samym miejscu, do tyłu jedynie o opłatę za zarządzanie dla OFE...


* * *

Dalej autor (słusznie) stwierdza, że (...) inwestycje, o których decydują politycy, są bardzo często nieefektywne. Ale z jakiegoś powodu już OFE inwestują w spółki, które mają największe szanse na rozwój i wzrost wartości. Ok, chyba musimy sobie wreszcie wyjaśnić jak „inwestują” OFE.

Wyobraźmy sobie że przychodzi do Ciebie, drogi czytelniku, Rychu i Zdzichu – oni są OFE. Razem z nimi przychodzi też napakowany mięśniak w biało czerwonym dresie z bejsbolem na którym widnieje napis „Przymus publiczny” – on jest III Rzeczypospolitą Polską. Teraz dres mówi, że masz co miesiąc oddawać 1/6 swoich dochodów do jednego z OFE. W tym momencie Rychu i Zdzichu uśmiechają się sympatycznie żeby pokazać jak bardzo są godni zaufania. Możesz sam wybrać swoje OFE, a po 40 latach Twoje pieniądze zostaną ci zwrócone z nawiązką! Zastanawiasz się, na jakiej podstawie masz dokonać wyboru - w końcu decydujesz się na Zdzicha bo jest ogolony. Nie martw się o Rycha, na pewno znajdzie jakiś amatorów zarostu. Tak czy inaczej dajesz kasę, a oni odwracają się do Ciebie plecami i zaczynają „inwestować”. Starasz się jakoś podejrzeć co się tam dzieje – dręczy Cię przeczucie że Zdzichu robi origami z Twoich banknotów – ale dres stoi Ci na drodze, zasłaniając widok.

- Spoko spoko. – odzywa się tubalnym głosem 3RP – Wymyśliłem super mechanizm zachętowy. – mruga do Ciebie porozumiewawczo – Główka pracuje! – dodaje wskazując bejsbolem na ogolony łeb.

- A jakiż to mechanizm? – pytasz, bynajmniej nie czując się ani odrobinę pewniej.

- „Benczmark”! Jeżeli zarobią mniej niż benczmark to muszą oddać z własnej kaski!

- A cóż to jest ten... benchmark?

- Średnia ze stóp zwrotu wszystkich OFE!

- A co jeżeli wszystkie OFE mają taką samą stopę zwrotu?

- Em... to wtedy średnia jest... yyy... podzielić przez 2... cztery mam w rozumie... przenoszę...

- ... To wtedy nikt nie jest poniżej średniej, ani nikt powyżej?

- ... – milczy, patrzy się do góry, liczy palce – No ta.

- A jak wszystkie tracą pieniądze, ale nikt nie jest poniżej benchmarku?

- A to ok, nic się nie dzieje.

- Acha... A co konkretnie ma zachęcać OFE do prób pobicia benchmarku?

- No... nic. Ale jak bendom poniżej tooooo muszom bulić!

- ...

I tak to mniej więcej wygląda w praktyce. Głównym zajęciem OFE jest takie skoordynowanie się między sobą, ażeby mieć w portfelu te same akcje w tych samych proporcjach, tak by osiągnąć te same stopy zwrotu na koniec roku. Korzyści z pobijania benchmarku są minimalne, koszty z bycia poniżej spore, a i tak zarabia się na opłacie za zarządzanie. No to niech mi Jeremi Mordasiewicz pogodzi powyższe z następującym: OFE inwestują w spółki, które mają największe szanse na rozwój i wzrost wartości.


* * *

A teraz poczepiajmy się trochę mniej merytorycznie:

Stwierdzenie, że: „Danie PTE wolnej ręki w grze na giełdzie pieniędzmi emerytów można porównać do zezwolenia im na hazard”, jest zadziwiające w ustach profesora Szkoły Głównej Handlowej. Po pierwsze, pani profesor podważa rolę giełdy w gospodarce, przyrównując ją do kasyna.

Roli giełdy podważać może nie należy. Ale to, czy się z tej roli należycie wywiązuje – to już inna para kaloszy. Zresztą, Drogi Czytelniku, gdy mówię giełda to przychodzi ci do głowy „spekulant” czy „inwestor”? I dlaczego?

Po drugie, nie dostrzega faktu, że inwestycje funduszy emerytalnych mają charakter długookresowy i zarządzający nimi są najmniej skłonni do krótkoterminowych spekulacji i podejmowania ryzyka.

To, że spekulują w długim okresie mnie nie pociesza. A zresztą, żeby chociaż spekulowali. Oni tylko replikują benchmark!

Po trzecie, wprowadza w błąd czytelników, sugerując, że PTE, czyli powszechne towarzystwa emerytalne zarządzające funduszami emerytalnymi, mają wolną rękę w zarządzaniu naszymi pieniędzmi. W praktyce działalność funduszy jest silnie regulowana i nadzorowana, aby nie dopuścić do nadmiernego ryzyka. Fundusze emerytalne nie mogą używać instrumentów finansowych o wysokim ryzyku, spekulować opcjami walutowymi, zawierać transakcji terminowych na surowce czy indeksy giełdowe.

Czyli jeżeli w kasynie wolno ci podejść tylko do stołu z Black Jackiem, ale masz się trzymać z dala od kości, ruletki i pokera, to to już nie jest hazard. Pominę milczeniem. Poza tym - o czym my w ogóle mówimy?! Problemem jest... replikowanie benchmarku! I absolutnie zbyteczne handlowanie akcjami (bo coś przecież trzeba robić z tą całą forsą wpływającą co miesiąc na konta) i nabijanie kosztów transakcyjnych, po to tylko żeby na koniec dnia i tak stracić 40% w rok! To ja wolę trzymać kasę w materacu a i tak będę dużo do przodu.

Po tej błyskotliwej i logicznie spójnej analizie przychodzi pora na konkluzje i zalecenia: Państwo i ZUS jest ble (zgoda) i trzeba tylko naprawić OFE (aleś się uparł!) i dać im szansę żeby mogły pokazać co potrafią:

Należy poszerzyć możliwości inwestowania oszczędności – szczególnie osób młodych – w akcje, a oszczędności osób zbliżających się do emerytury stopniowo przenosić do funduszy bezpieczniejszych.

Świetny pomysł. Ponieważ problemem były nadmierne koszty transakcyjne i wlewanie na siłę płynności na giełdę, tak po tych reformach... ABSOLUTNIE NIC SIĘ NIE ZMIENI!!!

Wynagrodzenie dla powszechnych towarzystw emerytalnych za zarządzanie trzeba natomiast w większym stopniu uzależnić od wyników inwestycyjnych w długim okresie

Pan Mordasiewicz, co się okazuje, jest geniuszem i zasługuje na Nobla. A przynajmniej stanie się i zasłuży, gdy tylko wyjawi nam wszystkim, prostym ludziom, jak to uzależnić interesy inwestorów z interesem zarządzających. I wszystkie te prace ekonomistów na temat ‘moral hazard’ i ‘principal-agent problem’ będzie można przerobić na makalutarę, problem rozwiązany. Hurra, chciałoby się rzec.

(...) zmniejszyć dopuszczalne wydatki na akwizycję i reklamę – już nie mam siły... Ale to już na szczęście koniec.


* * *

Został nam jeszcze jeden głos w dyskusji, ale może wrzucę go razem z innymi, jeżeli jeszcze się pojawią. Jak na razie możemy podsumować: „państwo cacy – OFE ble” oraz „państwo ble – OFE cacy”. Pełnej diagnozy ani widu, ani słychu, o rozwiązaniach fundamentalnego problemu nie wspominając. Co prawda obydwie wypowiedzi zawierały jakąś część prawdy(jak np. „OFE są zbędne, a ich najgłośniejszymi orędownikami są osoby będące na liście płac PTE” albo „trzeba cofnąć obietnice niezasłużonych świadczeń dla grup interesów, za które zapłacić będą musieli bogu ducha winni podatnicy”), ale to ciągle jest „bycie tylko trochę w ciąży”.

Bo na czym w ogóle polega tragizm systemu emerytalnego? Na tym, że pierwsza generacja beneficjentów systemu repartycyjnego, nigdy nic do niego nie wniosła. Każde następne pokolenie płaciło składki, a na emeryturze dostawało te środki z powrotem (mniej więcej). Ale to pierwsze pokolenie nigdy nie wpłaciło nic! A ponieważ w naturze nic nie ginie (i nie pojawia się znikąd) a w ekonomii nie ma darmowych lunchy - to ktoś musi za ten prezent zapłacić. Tak długo jak system repartycyjny udawało się utrzymywać, tak długo przepychano zapłacenie rachunku na przyszłość. Ale to rozwiązanie niedługo przestanie być dostępne, z powodów o których wszyscy wiemy (demografia, wydłużanie życia, bla bla bla).

Z powyższego wynika – a czego nikt nie chce powiedzieć głośno - iż jedyny sposób wyjścia z systemu repartycyjnego, to pozostawienie kogoś z ręką w nocniku. Albo obecnych emerytów – mieli obiecane, płacili, a teraz nie dostaną (dostaną mniej), albo obecnie pracujących – płacą teraz, ale potem nie dostaną (dostaną mniej), albo przyszłych pokoleń. Nasz obecny system zdecydował się na tą ostatnią możliwość i wkłada rękę przyszłych pokoleń Polaków w nocnik (albo i już obecnych Polaków, zależy jak szybko się sprawy potoczą). Obecni emeryci dostają co mieli obiecane. Obecnie pracujący płacą mniej niż powinni (tzn. mniej niż powinni wpłacać do ZUSu, bo z kieszeni znika ciągle tyle samo), a za resztę zapłacą przyszłe pokolenia (które będą musiały spłacić dzisiejsze deficyty budżetowe).

A OFE tylko dodają zniewagę do krzywdy, gdyż to co mogłoby być zaoszczędzone dzisiaj (1/3 składki nie wpływająca do ZUS) - jest marnotrawione! Względnie transferowane do pracowników i właścicieli firm z branży finansowej. Dlatego moja wypowiedź w Polityce, o którą nigdy nikt nie poprosi, ale co tam, wyglądała by tak:

Zlikwidować OFE. Oddać ludziom ich pieniądze. Zabrać komuś świadczenia – emerytom obecnym lub przyszłym – lub podwyższyć komuś składki – pracującym dziś lub ich dzieciom. Albo wszystko naraz, w różnym natężeniu.


1Giełda podaje średnioroczny wskaźnik C/Z oraz kapitalizację (średnioroczną? na koniec roku? przyjąłem, że jest to wartość średnioroczna, ale w przeciwnym wypadku te 50 mld to dużo za dużo – od marca 2009 ceny akcji non stop rosły).
2Planowany CIT na 2009 w nowelizacji budżetu wynosi ok. 25 mld zł. Nie wlicza to oczywiście firm, które swoje zyski ukrywają (dużo chętniej niż spółki giełdowe, którym, równie mocno co na gotówce, zależy na wycenie KTÓRA to zależy od wyników finansowych), wyprowadzają za granicę, bądź po prostu za granicą je płacą.

czwartek, 18 lutego 2010

O tym, jak to Mariusz do pracy dojeżdżał...

Dojazdy. Commuting. Pendeln. Navette.

Jak tego nie nazwać i tak będzie to ten sam obrzydliwy proces, któremu każdy mieszkaniec obrzeży, pracujący w ‘łorsoł citi’, musi się poddać. Plaskacz rano i nadstaw drugi policzek wieczorem.

Czy jak zwykle narzekam i przesadzam? ‘Daj spokój, Mariusz, nie może być aż tak źle’. Nie może? No to spójrzmy, co ma do powiedzenia w tej sprawie nauka. Ostatnio napatoczył mi się taki oto artykuł:

Badania zebrane przez Meni Koslowsky w publikacji zatytułowanej Commuting Stress wskazują, że ludzie dojeżdżający do pracy kilkadziesiąt kilometrów lub korzystający w godzinach szczytu z transportu publicznego doświadczają stresu związanego z hałasem, tłokiem oraz nadmiarem stymulacji.

Intuicyjnie próbują się izolować od tych bodźców poprzez słuchanie muzyki lub zatopienie się w lekturze (tu oczywiście chodzi o kraje, w których środki transportu pozwalają na wyprostowanie przed sobą ręki). Jednak nie zawsze jest to możliwe (wyciągnięcie ręki? No u nas na pewno nie). Brytyjski psycholog David Lewis zbadał tętno i ciśnienie krwi osób dojeżdżających do pracy ponad godzinę zatłoczonymi środkami transportu. Były one istotnie wyższe niż u osób, których czas dojazdu nie przekraczał 15 minut oraz porównywalne z rejestrowanymi u pilotów wojskowych podczas treningu.

‘No shit, Sherlock’. Przyjrzyjmy się teraz, jak wyglądał początek Mariuszowego tygodnia:

Jest zima. Jest śnieg. Dużo śniegu. Jestem w Warszawie – to źle. Dojeżdżam PKP – jeszcze gorzej. Poniedziałek zaczynałem na Mokotowie i sprawny dojazd tramwajem do pracy uśpił moją czujność na niegodziwość tego świata. Byłem wręcz bardziej podatny na ciosy z jego strony. Ale po kolei.

Nie przeczuwając niczego, pełen nadziei skierowałem się po pracy do domu. Czując się odważnie pomyślałem, że zaszaleję – wrócę autobusem!

Tu trzeba zrobić małą dygresję o tym, jak bardzo jestem dzielny. Mieszkam w dzielnicy, którą kopnął zaszczyt przyjęcia w swe progi od groma nowych mieszkańców (liczba mieszkańców +50%, i jak się pewnie domyślacie każdy czuje się w obowiązku przywlec ze sobą swojego grata co by się nim rozbijać po warszawskich szosach). Jednocześnie nastąpił dynamiczny rozwój infrastruktury drogowej (kilometry nowych dróg wyjazdowych +0% - dzięki, panie burmistrzu Olesiński, obyś zdechł w karetce w korku na Kleszczowej). W związku z tym, codziennie jestem narażony na śmierć poprzez wystanie się w korku. Jeżeli już się w niego właduję, to koniec, kaplica, finito, kaput – nie ma ucieczki, nie ma zmiłuj. Zdrowa psychicznie część populacji podróżuje pociągami (też bida, wiem, ale przynajmniej jak jedzie, to jedzie, a nie toczy się do przodu z prędkością niedostrzegalną nieuzbrojonym okiem).

Jeżeli już ktoś zdecyduje się na drogę publiczną na terenie Ursusa, to musi być bardzo ostrożny. Pomyłka o 15 minut może oznaczać nawet 40 minut zbędnego stania. Dlatego decydując się na autobus, nie wiedząc jak wygląda sytuacja, wykazałem się odwagą i brawurą niczym... Mmm... No, coś bardzo odważnego w każdym razie.

Ale wróćmy do tematu – zegarek pokazuje 18.30 i mamy decyzję – dziś autobus. Od razu niespodzianka, na przystanku jest około miliona osób. Ciekawe, na jaki autobus czekają... Nadjeżdża 517 i wszystko staje się jasne. No tak, wielka mi niespodzianka... Nawet nie próbuję wsiąść - swołocz dziko wpycha się na siłę, a część i tak kibluje, bo masa ludzka jest ściśliwa ale tylko do pewnego punktu. Myślę sobie – może nie jest tak źle – może po prostu autobus dużo się spóźnił, ci frajerzy się załadują, a zaraz przyjedzie następny, pusty. Oj, jaki byłem naiwny miało okazać się ciut później.

W międzyczasie przyjechał inny busik – nie dojadę nim do końca, ale przynajmniej trochę. Dobre i to, taktyka „żabich skoków” czasem daje dobre efekty. Wsiadam, siadam, kulturka. Ale już na następnym przystanku zapakowała się ogromna wataha plebsu. O co chodzi z tymi tłumami dzisiaj? Nie skojarzyłem jeszcze faktów, zresztą co się miałem męczyć kojarzeniem - ja siedzę, oni stoją, to co ja mam kombinować?
Dojeżdżamy pod Redutę. Na przystanku tłok, jeden facet gada przez telefon. „...no i ta SKM-ka stanęła za Powiślem, potem jakiś innych pociąg dopchnął nas do stacji i mogliśmy wysiąść, ale generalnie nic nie jeździ”. Gulp – przełknąłem nerwowo ślinę. Ci ludzie na przystanku przyszli z peronu. Ci na następnym przystanku nie zmieścili się do pierwszego autobusu. A teraz wszyscy są tutaj i polują na podwózkę do domu! Trzeba uciekać. Obracam się i widzę taksówkę.

- Pan wolny?
- Nie, niestety - z uśmiechem odpowiada taksówkarz.

Zakląłem pod nosem ale oto podjeżdża autobus. Raz kozie śmierć – pakuje się do środka i, o dziwo, nie jest tak źle. Jest bardzo daleko od „dobrze” ale wciąż nie „tragicznie”. No to jedziemy. Przystanek, drugi, skręt i przystanek pod Macro. Za przystankiem korek. Jeden pas i korek jak nie-powiem-co-ale-zaczyna-się-na-ch-a-kończy-na-j. Korek od tego miejsca prawie aż pod sam dom, szybka kalkulacja i już wiem, że stracę godzinę z życia. Chyba, że w tym czasie umrę na zawał, to krócej. Ponieważ chcę żyć, wysiadam.

Idę na inny przystanek, zmieniam taktykę. Spróbuję złapać prawdziwie rzadki okaz – 717 - autobus który wozi ludzi z i do Piastowa. Musiałby mnie tylko podwieźć 2 przystanki Alejami, potem będę miał naprawdę blisko! Patrzę na rozkład – jeździ dwa razy na godzinę... Znowu klnę i rozglądam się za taksówką, ale z tym jest jeszcze gorzej niż pod Redutą. Ale ponieważ głupi ma zawsze szczęście - a ja jakbym był bystry to wróciłbym na Mokotów, a nie pchał się na to zapomniane przez Boga i ludzi zadupie – to autobus właśnie nadjechał.

Wsiadłem. Wsiadłem to ciut za dużo powiedziane, raczej postawiłem stopy na skraju podłogi a potem pozwoliłem na dopchnięcie się do środka przez zamykające się drzwi. Ciasno, że aż guziki obrywa ale przynajmniej jedziemy. To znaczy stoimy na światłach. Ale przynajmniej daleko nie mam. Czuję jak w kieszeni wibruje mi telefon, ale sięgnięcie poń byłoby równie łatwe co uwolnienie się z kaftanu bezpieczeństwa. Nagle dzwoni drugi telefon, którego używałem jako radia, i słuchawki od niego miałem w uszach. Jakoś udało mi się sięgnąć po przycisk na kablu i odebrać.

- HAAAALOOO! RYYYYYYYBKOOOOOOOOO, GDZIEEEEEEE JEEEEESTEEEEEEEEEEŚ!!!? – niczym tysiące grzmotów, niczym gniew Boga, głos mojej matki eksplodował w mojej głowie, powodując lekki wstrząs i krwotok do mózgu.

- Mamdźwięknamaksainiemogęściszyćpapa! – rozłączam się szybko i próbuję dojść do siebie. Na szczęście nie było już daleko i wreszcie mogłem wysiąść. Pożegnawszy bez emocji autobus relacji Umschlagplatz – Aufshwitz, ruszam do domu. Ponieważ byłem w garniturze i skórzanych butach przedzieranie się przez metrowe zaspy śnieżne nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Dotarłem do domu i z radością rozmyślałem o rozkoszach podróży dnia następnego.

A dzień następny nie zawiódł! Bynajmniej! Najsampierw udałem się na autobus by podjechać jeden przystanek do stacji PKP. Nie to, że jestem jakiś bardzo leniwy. Ale jest to bądź co bądź z kilometr, ja zapisztalam w tym garniturze, i chętnie bym sobie tego oszczędził. Plus na przestrzeni 5 minut według rozkładu miały pojawić się 3 autobusy, więc nie powinno być z tym żadnego problemu... Prawda?

Otóż autobusy mają swoje rozkłady, ale z jakiegoś powodu w Ursusie rozkład nie obowiązuje. W Ursusie autobusy kierują się poradami ze „Sztuki wojny” Sun Tzu. Jeden autobus spóźni się 10 minut, drugi przyjedzie 3 minuty za wcześnie - wszystko po to by wykiwać jak największą liczbę potencjalnych pasażerów. Nie ma to jak godny przeciwnik z rana, by pobudzić krew do żyłach!

Tak więc oto spóźniłem się na pierwszy pociąg, o ile w ogóle przyjechał. Doczekałem na następny i wsiadam. Pierwsze przykra niespodzianka – skończyły się ferie i wagony zaroiły się kwiatem młodzieży polskiej, która ma zdecydowanie za mało problemów w życiu, za dużo czasu na dyskutowanie o pierdołach i za dużo kasy na lans iphone’ami. I po cholerę oni jeżdżą do tej szkoły? I tak się niczego nie nauczą, wiem, bo sam uczęszczałem niedawno. Tłok jest tylko większy, a i śmierdzi jak się trafi jaki metal czy emo.

Stoję więc sobie w tym oto doborowym towarzystwie. Stoję. Młodzież też stoi. Reszta pajacy również stoi. Wszyscy stoimy. Włącznie z pociągiem! Czas mija. Sprawdzam maila, wchodzę na Onet. Stoimy. Piszę do ludzi, żeby dać im znać, iż stoję, ale to nie pomaga, gdyż dalej stoję. Po 10 minutach część ludzi zaczęła się poddawać, wysiadać i szukać szczęścia gdzie indziej. Nagle drzwi się zatrzaskują, pociąg rusza! Ci niecierpliwi z zaskoczenia oglądają się za siebie i klną w niedowierzaniu. Ci w środku wykrzywiają twarz w złośliwym grymasie satysfakcji. Tylko po to, by po przejechaniu stu metrów znowu stać, tym razem w polu i bez możliwości ucieczki. Koniec końców bilans poranka był taki – nie zjedzenie śniadania by wyjść z domu pół godziny wcześniej = tylko 10 minutowe spóźnienie! Dziękuję zimo i wam, nieudolni kretyni w Polskich Kolejach Przygłupów!

Jeżeli komuś się wydaje, że może już starczy, w końcu ile razy można mieć obsuwę, ten jest w wielkim błędzie. Bo w tym kraju można mieć obsuwy za każdym razem. A i tego wieczora trzeba było z pracy wrócić, nie?

Ponieważ ostatnią rzeczą, jaką po ostatnim dniu czułem, była odwaga, więc grzecznie udałem się na peron. Żadnych autobusów, dziękuję bardzo. Na peronie pustawo, czyżby dzisiaj miał być sukces? Wjeżdża pociąg do Zachodniej z 18.01. Niby wszystko ok, ale... jest 18.45!!! Nagle słychać pozbawione emocji „WSZYSTKIE POCIĄGI W KIERUNKU ZACHODNIM OPÓŹNIONE 60 MINUT, OPÓŹNIENIE MOŻE ULEC ZMIANIE”. Nie! Peron nie jest pusty dlatego, że ludzie pojechali do domu! Jest pusty dlatego, że albo uciekli na autobus, albo poszli nocować na centralny, albo umarli gdzieś pod śniegiem!

I znowu nerwy, i co tu robić. Wsiadam, dojadę na zachodni, wsiądę w 717 na zajezdni, będzie jak wczoraj, tylko lepiej, bo będę siedział. Super plan! Drzwi zatrzaskują się i... stoimy. W tym momencie już brak mi słów, więc popadam w stan katatonii. W końcu ruszamy i po chwili jestem na Zachodnim. Schodzę z peronu do przejścia podziemnego i słyszę „SKM w kierunku ..... odjedzie.....” więc przyśpieszam kroku, ale ulotny dźwięk znika niczym sen jaki złoty zanim ja pojawiam się pod megafonem. Rozglądam się za jakimiś monitorami z rozkładem jazdy ale nie ma – nic dziwnego, w końcu jesteśmy w sercu 6. największej gospodarki w Unii Europejskiej. Zrezygnowany ruszam na autobus, gdy magle słyszę: „SKM w kierunku ..... odjedzie.....”, a więc biegnę jak oszalały, żeby poznać szczegóły tego mitycznego SKM-u. Znowu za późno! Wbiegam z powrotem na jakiś peron, szukając tego SKMu, albo jakiegoś innego pociągu który zabierze mnie do domu. Ale Zachodni ma z 17 peronów, więc równie dobrze mógłbym szukać inteligentnych form życia w kosmosie. Albo w Sejmie.

Zmęczony życiem udaję się na autobus. Włażę na zajezdnię, słyszę własne kroki na asfalcie: tup, tup, chlup, chlup. Zaraz. Chlup? Robi mi się zimno w stopy. Stoję po kostki w wodzie, która wlewa mi się do butów. Niezauważenie przeszedłem z asfaltu, który jest kompletnie czarny, w kałużę, która wyraźnie kontrastuje z asfaltem, gdyż jest kompletnie czarna. Tylko debil by nie zauważył. Na szczęście mam na sobie garnitur – materiałowe spodnie doskonale chronią mnie przed wodą i zimnem. Zaczynam płakać, ale przez łzy zauważam nadjeżdżający autobus.

I wbrew pozorom jest to już koniec przygód, bo autobus zawozi mnie do domu. I udaje mu się to za pierwszym razem, nie gniotąc mnie przy tym jak stado spanikowanych słoni i nie spędzając eonów na tkwieniu w korku. Wiem, niesamowite, do dziś nie wyszedłem z podziwu.

Na koniec powiem tylko, że jeżeli stres który przeżyłem w ciągu tych dwóch dni, jest, zgodnie z artykułem, porównywalny ze stresem pilota myśliwca w trakcie treningu, to jestem zszokowany, że taki pilot jest w stanie przeżyć prawdziwą misję w warunkach bojowych. Zostałem psychicznie pokaleczony na resztę życia i jeżeli kiedyś ktoś obok mnie zaśpiewa „Warszawa da się lubić” to przysięgam wepchnąć go pod pociąg.

Chociaż co mu zrobi stojący pociąg?

czwartek, 11 lutego 2010

O tym, jak to Mariusz prawo jazdy zdobywał...

Ośrodek: Radarowa
Data: 11 luty 2010, godzina 6.00
Egzamin: część praktyczna
Podejście: 8
Wynik: pozytywny

Gdybym chciał opisać całość moich zmagań z kursem, egzaminami, wszystkie przypadki bycia oszukanym czy wykorzystanym przez chciwych i leniwych instruktorów , całość doświadczanych niesprawiedliwości i frustracji ze strony egzaminatorów czy systemu jako takiego, to musiałbym chyba złożyć wymówienie w pracy i skupić się na tym temacie przez parę miesięcy. Ale za to miałbym całkiem fajną książkę o naszej chorej instytucji upodlania obywatela, który przy okazji czasem też zajmuje się ocenianiem kwalifikacji przyszłych kierowców.

Uzyskanie uprawnień do kierowania pojazdem zmechanizowanym kategorii B1, kolokwialnie zwanego „prawkiem”, zajęło mi prawie 5 lat, kosztowało prawie PLN 4 tys. i udało się za 8 podejściem. Pokiereszowanej psychiki nie doliczam, choć to był największy koszt.

Być może przyczyna moich niepowodzeń i skutkującej tym traumy tkwi we mnie – za bardzo się stresuję, jestem nadmiernie emocjonalny i agresywny. Być może. Ale mimo tych wad nigdy nie miałem tylu trudności w życiu, jak z prawem jazdy - a udało mi się zdać maturę, dostać na oblegane studia i do pracy w jeszcze bardziej obleganej firmie. Więc co jest? Do cholery, patent żeglarza zrobiłem od ręki, instruktora narciarskiego też! Nigdy nie oblałem egzaminu na studiach ani nie powtarzałem klasy! A tu ani rusz! Był to jedyny przypadek kiedy wymagane było ode mnie nie popełnienie ANI JEDNEGO BŁĘDU, a egzaminatorzy jeżdżą do upadłego. Gdzie jeszcze w życiu jest tak, że jak pomylisz się raz to wypad i na koniec kolejki (ok, kiedyś były automaty do gier w których gdy straciłeś życie lub trzy to przegrywałeś i musiałeś zaczynać od początku... ale to było jedną z przyczyn ich wyginięcia!!!). Moja matka za każdym razem powtarzała mi po oblanym podejściu: „zapisuj się jeszcze raz, trzeba z powrotem wsiąść na konia z którego się spadło” – ale koń nie każe ci płacić stówki i poczekać miesiąc! Ani tym bardziej zapisać się na kurs doszkalający który bynajmniej też darmowy nie jest!

No nic, dość tego wyrzucania z siebie żalów, w końcu się udało, życie toczy się dalej, a ja mam nadzieję pomóc, tak jak wpisy dobrych ludzi na forach pomogły mi. Najpierw trochę moich doświadczeń i błędów jakie popełniałem, słono za nie płacąc.

Pierwsze 4 razy zdawałem na Oblewniczej. Górka (latająca na sprzęgle noga, a za drugim razem ze stresu nie wrzuciłem biegu), wymuszenie pierwszeństwa na równorzędnym, zjazd z ronda na czerwonym, górka (... a za drugim razem ze stresu nie wrzuciłem biegu KUR%$#@&*#!!!).

Po tej drugiej górce zrobiłem sobie ponad roczną przerwę na podreperowanie zdrowia psychicznego. W tym czasie zdążyła się otworzyć Radarowa i dziękujmy za to Panu – czas oczekiwania tydzień zamiast półtora miesiąca, kolejki do zapisów mniejsze (ergo mniej zniszczone życiem i cyniczne biurwy) no i zdecydowanie bliżej mojego miejsca zamieszkania (jechać półtorej godziny żeby oblać w 15 minut i zapłacić za to 115 zł? Super! Czy mógłbym jeszcze prosić o naplucie w twarz? Wtedy będę czuł, że miałem naprawdę udany dzień!).

W każdym razie postanowiłem spróbować, przeniosłem papiery, wziąłem parę jazd doszkalających i poszedłem się zapisać. 4 tygodnie później i jestem wreszcie pełnoprawnym kierowcą. Odniosłem też wrażenie, że instruktorzy na Radarowej są kulturalniejsi. Spośród czterech nie trafił mi się żaden SS-man, tylko dwóch mruków.

Co poszło nie tak przy pierwszych 3 podejściach? Za pierwszym razem nie zachowałem odstępu wyprzedzając rowerzystę (ma być bezpieczny, minimum 1 metr, „- A co jakby się gibnął na bok i przewrócił? –No tak, pewnie nie zostałaby po nim nawet mokra plama po zderzeniu z moją srebrną strzałą, mknącą z zawrotną prędkością... 20 KM/H!!!!”), potem łuk (ech... i „nie mogę Pana zapisać, musi doszkolić się, o tu mi się system blokuje, widzita?”, tak, babo, widzę...), potem najechanie na podwójną ciągłą (skręt w lewo z jednokierunkowej Sanockiej w Księcia Trojdena – należy tam, wbrew intuicji, skręcać bardziej ze środka drogi niż jej lewej krawędzi, inaczej ciężko wam będzie ominąć daleko wystającą podwójną ciągłą) a tydzień później już sukces.

A jak ten sukces został zdobyty? Pojawiłem się standardowo już na 6.00 rano (w dzień pracuje, a po 18 widoczność jest gorsza niż z samego rana, są korki plus można bardzo długo czekać bo przez cały dzień kumulują się opóźnienia z wszystkich grup) i o 6.20 (miłe zaskoczenie, ostatnim razem byłem DOSŁOWNIE OSTATNI i zostałem wyczytany dopiero o 7.30!) wkroczyłem na plac. Przywitał mnie bardzo młody pan instruktor JakMuTam, ale niestety mruk.

Płyn hamulcowy jest, wsteczne się świeci, przygotuj się pan do jazdy i kokodżambo. Z placu na 5 aut wyjechałem tylko ja. Czułem się jak żołnierz aliantów w trakcie desantu na plaży Omaha – po mojej lewej dziewczyna oblała płyny i światła, niedaleko ktoś właśnie zawalił łuk a czekając aż zwolni się górka obserwowałem jak młody człowiek w okularach właśnie stacza się do tyłu drugi raz z rzędu... Świetnie.

I tu uwaga – miałem niesamowite problemy z górką, gdyż przy trafianiu na mruka stresowałem się i nie mogłem opanować lewej nogi , która wściekle i z nienawiścią kopała pedał sprzęgła, co ciut utrudniało zadanie. Próbowałem prochów uspokajających (na receptę, po których, zdaniem ulotki, nie wolno prowadzić – niech mnie cmokną w dupę, i tak nikt nie sprawdzi), ale bez sukcesów. To co mi pomogło, to wizualizacja. Przypominanie sobie scen z życia w których czułem spokój i bezpieczeństwo. Brzmi głupio – ale działa...

W każdym razie, można by rzec - będąc już starym rutyniarzem, przejechałem przez plac i skierowaliśmy się prosto na Radarową przez bramę za ośrodkiem.
-Proszę pamiętać, że tu jest strefa z ograniczeniem do 30.
-Jawohl! Jestem tu co tydzień!
-...
Parkowanko prostopadle przodem i jedziemy dalej, w lewo w Lechicką, w lewo w Al. Krakowską (bezkolizyjne na mijankę, uwaga na tory tramwajowe), na rondzie nawrotka (nie zjechać na czerwonym! I nie stanąć na torowisku, na Boga!) a potem prosto i dopiero w Karola Dickensa w prawo, znowu w prawo w Pawińskiego, prosto do końca i w lewo na skrzyżowaniu ze znakiem stop, we Władysława Korotyńskiego. Potem w lewo w Mołdawską, która jest jednokierunkowa, więc jedziemy środkiem. Potem w prawo w Pruszkowską i od razu w lewo Sanocką (też jednokierunkowa, na skrzyżowaniu nie zgłupiejcie jak ci z przeciwka nie będą jechać – tak są światła skonfigurowane). Z Sanockiej przeklęty skręt w lewo (szeeeerokim łukiem i z dala od podwójnej ciągłej!) i na Księcia Trojdena, dynamicznie do 50 km/h i do zatrzymania a potem zawrócenie „z wykorzystaniem infrastruktury drogowej i biegu wstecznego” (ach legislaturo droga, ja rozumiem potrzebę precyzyjnego definiowania zadania, ale brzmi to komicznie wręcz głupio). No to zawróciłem, wyjeżdżając miałem za sobą daleko jakieś auto, ale pies z nim, jedzie wolno, więc cofam. To wolno nadjeżdżające auto i mnie wyprzedził jakiś trzeci samochód, ale generalnie nic się nie działo, no tyle że mój krążownik szos zgasł mi tam gdzieś po drodze, ale cóż z tego, za to nie biją. A tu nagle słyszę „manewr wykonany nie prawidłowo”. WTF? Co się stało? Błędy omówimy po zakończeniu egzaminu. Ty <&%#$@>... No nic. Trojdena do Żwirki i w prawo, a potem kółeczko: Pruszkowska, Jasielska, Korotyńskiego, Mołdawska (wciąż jednokierunkowa), Pruszkowska a potem już tylko Żwirki, Hynka i z powrotem w Radarową, tu zawrócenie i do ośrodka i BACH! Wynik pozytywny, do odebrania w urzędzie, pytania?

Pytania? W sumie to nic mnie już nie obchodzi, idę cieszyć się życiem a ty tu gnij w tym samochodzie za 1500 na rękę miesięcznie. Ale o! Co się nie podobało w tym pierwszym zawracaniu? „Utrudnił Pan ruch, za drugim razem zresztą prawie też”. To co niby miałem zrobić mądralo? „To co Pan zrobił, tylko dynamiczniej, szybciej usunąć się z drogi”. Ech, brak mi słów... Trochę jak w tym dowcipie o Stalinie: uderzył głodne dziecko, które podbiegło do niego prosząc o chleb, na co Rosjanie zaczynają klaskać w zachwycie – „A mógł przecież zabić!”. No, ale tym razem nie zabił, więc niech będzie.

Reasumując – cieszę się, że to już koniec, gdybym wiedział jak to będzie wyglądać to w ogóle bym nie zaczął, tylko skoczył w wakacje do jakiegoś bardziej przyjaznego kraju i tam zdał. Życzę powodzenia wszystkim którzy utopili kupę kasy i chcą walczyć do końca i mam nadzieję, że moje wypociny choć troszkę pomogą.

I wybaczcie wulgaryzmy i cynizm – to efekt zbyt długiego wystawienia na szkodliwe działanie urzędników państwowych Rzeczypospolitej Polskiej.