czwartek, 18 lutego 2010

O tym, jak to Mariusz do pracy dojeżdżał...

Dojazdy. Commuting. Pendeln. Navette.

Jak tego nie nazwać i tak będzie to ten sam obrzydliwy proces, któremu każdy mieszkaniec obrzeży, pracujący w ‘łorsoł citi’, musi się poddać. Plaskacz rano i nadstaw drugi policzek wieczorem.

Czy jak zwykle narzekam i przesadzam? ‘Daj spokój, Mariusz, nie może być aż tak źle’. Nie może? No to spójrzmy, co ma do powiedzenia w tej sprawie nauka. Ostatnio napatoczył mi się taki oto artykuł:

Badania zebrane przez Meni Koslowsky w publikacji zatytułowanej Commuting Stress wskazują, że ludzie dojeżdżający do pracy kilkadziesiąt kilometrów lub korzystający w godzinach szczytu z transportu publicznego doświadczają stresu związanego z hałasem, tłokiem oraz nadmiarem stymulacji.

Intuicyjnie próbują się izolować od tych bodźców poprzez słuchanie muzyki lub zatopienie się w lekturze (tu oczywiście chodzi o kraje, w których środki transportu pozwalają na wyprostowanie przed sobą ręki). Jednak nie zawsze jest to możliwe (wyciągnięcie ręki? No u nas na pewno nie). Brytyjski psycholog David Lewis zbadał tętno i ciśnienie krwi osób dojeżdżających do pracy ponad godzinę zatłoczonymi środkami transportu. Były one istotnie wyższe niż u osób, których czas dojazdu nie przekraczał 15 minut oraz porównywalne z rejestrowanymi u pilotów wojskowych podczas treningu.

‘No shit, Sherlock’. Przyjrzyjmy się teraz, jak wyglądał początek Mariuszowego tygodnia:

Jest zima. Jest śnieg. Dużo śniegu. Jestem w Warszawie – to źle. Dojeżdżam PKP – jeszcze gorzej. Poniedziałek zaczynałem na Mokotowie i sprawny dojazd tramwajem do pracy uśpił moją czujność na niegodziwość tego świata. Byłem wręcz bardziej podatny na ciosy z jego strony. Ale po kolei.

Nie przeczuwając niczego, pełen nadziei skierowałem się po pracy do domu. Czując się odważnie pomyślałem, że zaszaleję – wrócę autobusem!

Tu trzeba zrobić małą dygresję o tym, jak bardzo jestem dzielny. Mieszkam w dzielnicy, którą kopnął zaszczyt przyjęcia w swe progi od groma nowych mieszkańców (liczba mieszkańców +50%, i jak się pewnie domyślacie każdy czuje się w obowiązku przywlec ze sobą swojego grata co by się nim rozbijać po warszawskich szosach). Jednocześnie nastąpił dynamiczny rozwój infrastruktury drogowej (kilometry nowych dróg wyjazdowych +0% - dzięki, panie burmistrzu Olesiński, obyś zdechł w karetce w korku na Kleszczowej). W związku z tym, codziennie jestem narażony na śmierć poprzez wystanie się w korku. Jeżeli już się w niego właduję, to koniec, kaplica, finito, kaput – nie ma ucieczki, nie ma zmiłuj. Zdrowa psychicznie część populacji podróżuje pociągami (też bida, wiem, ale przynajmniej jak jedzie, to jedzie, a nie toczy się do przodu z prędkością niedostrzegalną nieuzbrojonym okiem).

Jeżeli już ktoś zdecyduje się na drogę publiczną na terenie Ursusa, to musi być bardzo ostrożny. Pomyłka o 15 minut może oznaczać nawet 40 minut zbędnego stania. Dlatego decydując się na autobus, nie wiedząc jak wygląda sytuacja, wykazałem się odwagą i brawurą niczym... Mmm... No, coś bardzo odważnego w każdym razie.

Ale wróćmy do tematu – zegarek pokazuje 18.30 i mamy decyzję – dziś autobus. Od razu niespodzianka, na przystanku jest około miliona osób. Ciekawe, na jaki autobus czekają... Nadjeżdża 517 i wszystko staje się jasne. No tak, wielka mi niespodzianka... Nawet nie próbuję wsiąść - swołocz dziko wpycha się na siłę, a część i tak kibluje, bo masa ludzka jest ściśliwa ale tylko do pewnego punktu. Myślę sobie – może nie jest tak źle – może po prostu autobus dużo się spóźnił, ci frajerzy się załadują, a zaraz przyjedzie następny, pusty. Oj, jaki byłem naiwny miało okazać się ciut później.

W międzyczasie przyjechał inny busik – nie dojadę nim do końca, ale przynajmniej trochę. Dobre i to, taktyka „żabich skoków” czasem daje dobre efekty. Wsiadam, siadam, kulturka. Ale już na następnym przystanku zapakowała się ogromna wataha plebsu. O co chodzi z tymi tłumami dzisiaj? Nie skojarzyłem jeszcze faktów, zresztą co się miałem męczyć kojarzeniem - ja siedzę, oni stoją, to co ja mam kombinować?
Dojeżdżamy pod Redutę. Na przystanku tłok, jeden facet gada przez telefon. „...no i ta SKM-ka stanęła za Powiślem, potem jakiś innych pociąg dopchnął nas do stacji i mogliśmy wysiąść, ale generalnie nic nie jeździ”. Gulp – przełknąłem nerwowo ślinę. Ci ludzie na przystanku przyszli z peronu. Ci na następnym przystanku nie zmieścili się do pierwszego autobusu. A teraz wszyscy są tutaj i polują na podwózkę do domu! Trzeba uciekać. Obracam się i widzę taksówkę.

- Pan wolny?
- Nie, niestety - z uśmiechem odpowiada taksówkarz.

Zakląłem pod nosem ale oto podjeżdża autobus. Raz kozie śmierć – pakuje się do środka i, o dziwo, nie jest tak źle. Jest bardzo daleko od „dobrze” ale wciąż nie „tragicznie”. No to jedziemy. Przystanek, drugi, skręt i przystanek pod Macro. Za przystankiem korek. Jeden pas i korek jak nie-powiem-co-ale-zaczyna-się-na-ch-a-kończy-na-j. Korek od tego miejsca prawie aż pod sam dom, szybka kalkulacja i już wiem, że stracę godzinę z życia. Chyba, że w tym czasie umrę na zawał, to krócej. Ponieważ chcę żyć, wysiadam.

Idę na inny przystanek, zmieniam taktykę. Spróbuję złapać prawdziwie rzadki okaz – 717 - autobus który wozi ludzi z i do Piastowa. Musiałby mnie tylko podwieźć 2 przystanki Alejami, potem będę miał naprawdę blisko! Patrzę na rozkład – jeździ dwa razy na godzinę... Znowu klnę i rozglądam się za taksówką, ale z tym jest jeszcze gorzej niż pod Redutą. Ale ponieważ głupi ma zawsze szczęście - a ja jakbym był bystry to wróciłbym na Mokotów, a nie pchał się na to zapomniane przez Boga i ludzi zadupie – to autobus właśnie nadjechał.

Wsiadłem. Wsiadłem to ciut za dużo powiedziane, raczej postawiłem stopy na skraju podłogi a potem pozwoliłem na dopchnięcie się do środka przez zamykające się drzwi. Ciasno, że aż guziki obrywa ale przynajmniej jedziemy. To znaczy stoimy na światłach. Ale przynajmniej daleko nie mam. Czuję jak w kieszeni wibruje mi telefon, ale sięgnięcie poń byłoby równie łatwe co uwolnienie się z kaftanu bezpieczeństwa. Nagle dzwoni drugi telefon, którego używałem jako radia, i słuchawki od niego miałem w uszach. Jakoś udało mi się sięgnąć po przycisk na kablu i odebrać.

- HAAAALOOO! RYYYYYYYBKOOOOOOOOO, GDZIEEEEEEE JEEEEESTEEEEEEEEEEŚ!!!? – niczym tysiące grzmotów, niczym gniew Boga, głos mojej matki eksplodował w mojej głowie, powodując lekki wstrząs i krwotok do mózgu.

- Mamdźwięknamaksainiemogęściszyćpapa! – rozłączam się szybko i próbuję dojść do siebie. Na szczęście nie było już daleko i wreszcie mogłem wysiąść. Pożegnawszy bez emocji autobus relacji Umschlagplatz – Aufshwitz, ruszam do domu. Ponieważ byłem w garniturze i skórzanych butach przedzieranie się przez metrowe zaspy śnieżne nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Dotarłem do domu i z radością rozmyślałem o rozkoszach podróży dnia następnego.

A dzień następny nie zawiódł! Bynajmniej! Najsampierw udałem się na autobus by podjechać jeden przystanek do stacji PKP. Nie to, że jestem jakiś bardzo leniwy. Ale jest to bądź co bądź z kilometr, ja zapisztalam w tym garniturze, i chętnie bym sobie tego oszczędził. Plus na przestrzeni 5 minut według rozkładu miały pojawić się 3 autobusy, więc nie powinno być z tym żadnego problemu... Prawda?

Otóż autobusy mają swoje rozkłady, ale z jakiegoś powodu w Ursusie rozkład nie obowiązuje. W Ursusie autobusy kierują się poradami ze „Sztuki wojny” Sun Tzu. Jeden autobus spóźni się 10 minut, drugi przyjedzie 3 minuty za wcześnie - wszystko po to by wykiwać jak największą liczbę potencjalnych pasażerów. Nie ma to jak godny przeciwnik z rana, by pobudzić krew do żyłach!

Tak więc oto spóźniłem się na pierwszy pociąg, o ile w ogóle przyjechał. Doczekałem na następny i wsiadam. Pierwsze przykra niespodzianka – skończyły się ferie i wagony zaroiły się kwiatem młodzieży polskiej, która ma zdecydowanie za mało problemów w życiu, za dużo czasu na dyskutowanie o pierdołach i za dużo kasy na lans iphone’ami. I po cholerę oni jeżdżą do tej szkoły? I tak się niczego nie nauczą, wiem, bo sam uczęszczałem niedawno. Tłok jest tylko większy, a i śmierdzi jak się trafi jaki metal czy emo.

Stoję więc sobie w tym oto doborowym towarzystwie. Stoję. Młodzież też stoi. Reszta pajacy również stoi. Wszyscy stoimy. Włącznie z pociągiem! Czas mija. Sprawdzam maila, wchodzę na Onet. Stoimy. Piszę do ludzi, żeby dać im znać, iż stoję, ale to nie pomaga, gdyż dalej stoję. Po 10 minutach część ludzi zaczęła się poddawać, wysiadać i szukać szczęścia gdzie indziej. Nagle drzwi się zatrzaskują, pociąg rusza! Ci niecierpliwi z zaskoczenia oglądają się za siebie i klną w niedowierzaniu. Ci w środku wykrzywiają twarz w złośliwym grymasie satysfakcji. Tylko po to, by po przejechaniu stu metrów znowu stać, tym razem w polu i bez możliwości ucieczki. Koniec końców bilans poranka był taki – nie zjedzenie śniadania by wyjść z domu pół godziny wcześniej = tylko 10 minutowe spóźnienie! Dziękuję zimo i wam, nieudolni kretyni w Polskich Kolejach Przygłupów!

Jeżeli komuś się wydaje, że może już starczy, w końcu ile razy można mieć obsuwę, ten jest w wielkim błędzie. Bo w tym kraju można mieć obsuwy za każdym razem. A i tego wieczora trzeba było z pracy wrócić, nie?

Ponieważ ostatnią rzeczą, jaką po ostatnim dniu czułem, była odwaga, więc grzecznie udałem się na peron. Żadnych autobusów, dziękuję bardzo. Na peronie pustawo, czyżby dzisiaj miał być sukces? Wjeżdża pociąg do Zachodniej z 18.01. Niby wszystko ok, ale... jest 18.45!!! Nagle słychać pozbawione emocji „WSZYSTKIE POCIĄGI W KIERUNKU ZACHODNIM OPÓŹNIONE 60 MINUT, OPÓŹNIENIE MOŻE ULEC ZMIANIE”. Nie! Peron nie jest pusty dlatego, że ludzie pojechali do domu! Jest pusty dlatego, że albo uciekli na autobus, albo poszli nocować na centralny, albo umarli gdzieś pod śniegiem!

I znowu nerwy, i co tu robić. Wsiadam, dojadę na zachodni, wsiądę w 717 na zajezdni, będzie jak wczoraj, tylko lepiej, bo będę siedział. Super plan! Drzwi zatrzaskują się i... stoimy. W tym momencie już brak mi słów, więc popadam w stan katatonii. W końcu ruszamy i po chwili jestem na Zachodnim. Schodzę z peronu do przejścia podziemnego i słyszę „SKM w kierunku ..... odjedzie.....” więc przyśpieszam kroku, ale ulotny dźwięk znika niczym sen jaki złoty zanim ja pojawiam się pod megafonem. Rozglądam się za jakimiś monitorami z rozkładem jazdy ale nie ma – nic dziwnego, w końcu jesteśmy w sercu 6. największej gospodarki w Unii Europejskiej. Zrezygnowany ruszam na autobus, gdy magle słyszę: „SKM w kierunku ..... odjedzie.....”, a więc biegnę jak oszalały, żeby poznać szczegóły tego mitycznego SKM-u. Znowu za późno! Wbiegam z powrotem na jakiś peron, szukając tego SKMu, albo jakiegoś innego pociągu który zabierze mnie do domu. Ale Zachodni ma z 17 peronów, więc równie dobrze mógłbym szukać inteligentnych form życia w kosmosie. Albo w Sejmie.

Zmęczony życiem udaję się na autobus. Włażę na zajezdnię, słyszę własne kroki na asfalcie: tup, tup, chlup, chlup. Zaraz. Chlup? Robi mi się zimno w stopy. Stoję po kostki w wodzie, która wlewa mi się do butów. Niezauważenie przeszedłem z asfaltu, który jest kompletnie czarny, w kałużę, która wyraźnie kontrastuje z asfaltem, gdyż jest kompletnie czarna. Tylko debil by nie zauważył. Na szczęście mam na sobie garnitur – materiałowe spodnie doskonale chronią mnie przed wodą i zimnem. Zaczynam płakać, ale przez łzy zauważam nadjeżdżający autobus.

I wbrew pozorom jest to już koniec przygód, bo autobus zawozi mnie do domu. I udaje mu się to za pierwszym razem, nie gniotąc mnie przy tym jak stado spanikowanych słoni i nie spędzając eonów na tkwieniu w korku. Wiem, niesamowite, do dziś nie wyszedłem z podziwu.

Na koniec powiem tylko, że jeżeli stres który przeżyłem w ciągu tych dwóch dni, jest, zgodnie z artykułem, porównywalny ze stresem pilota myśliwca w trakcie treningu, to jestem zszokowany, że taki pilot jest w stanie przeżyć prawdziwą misję w warunkach bojowych. Zostałem psychicznie pokaleczony na resztę życia i jeżeli kiedyś ktoś obok mnie zaśpiewa „Warszawa da się lubić” to przysięgam wepchnąć go pod pociąg.

Chociaż co mu zrobi stojący pociąg?